Rzeszów (wycieczka 60.2)
W Rzeszowie byliśmy
przez niecałe 24 godziny od wczesnego wieczoru w czwartek 30 maja 2013 do wczesnego
popołudnia w piątek 31 maja 2013. Przebieg wypadków, po przyjeździe był
wystarczająco zaskakujący, do tego stopnia, że nie wiem czy wolno mi go tu
opisać. Ale, jako że wszyscy pozostali uczestniczy wycieczki byli pełnoletni, chyba mi wolno. Dotarliśmy do
schroniska młodzieżowego, którego nazwy dla jego własnego dobra nie zdradzę. Z
zewnątrz wyglądało bardzo porządnie, w hallu również. Okazało się, że pewna
osoba, która potrzebuje urlopu, zamówiła tam nocleg na następną noc. Już przed
oczami stanęła nam wizja spania na bruku, ale ostatecznie znalazł się pokój.
Wchodzimy do wnętrza schroniska. Ilość wypowiadanych słów „jak w psychiatryku” była wprost
proporcjonalna do zagłębiania się w dalsze korytarze budynku i poszukiwania
pokoju. Właściwie była to świetlica, gdzie znajdowało się około 10 łóżek. Ich
stopień komfortu był mocno dyskusyjny. Byliśmy jednak bardzo niewyspani, więc
ostatecznie okazały się bardzo dobre dla strudzonych kości. Na środku stał
stół. Wszystko wyglądało jak z początku lat sześćdziesiątych minionego wieku.
Widok za oknem nazwaliśmy wspólnie „obrazem
nędzy i rozpaczy”. Była to jakaś opuszczona budowa, zalana na dole wodą i
cuchnąca betonem. Na górze znajdowały się biura, więc sąsiadem z przeciwka
okazał się jakiś palący człowiek. Jak pierwszy raz go zobaczyłam, to prawie
dostałam zawału. Łazienki były dość krzywe oraz nic się w nich nie zamykało.
Woda lodowata. Odnaleźliśmy także kuchnię, która okazała się być pomieszczeniem
bez okien. Później ochrzciliśmy ją mianem „prosektorium”.
Dokładna inwentaryzacja schroniskowej kuchni wykazała zaskakującą zbieżność z
wyposażeniem prawdziwego prosektorium … Grr!
Dotarliśmy na koncert „Jednego
serca, jednego ducha”, który odbywał się w mieście z okazji Bożego Ciała.
Całkiem przyjemnie siedziało się na mokrej trawie i z podziwem patrzyło na
ilość osób, które przybyły do Rzeszowa. Podczas powrotu do schroniska powstała koncepcja (zgadnijcie
przez kogo wymyślona) „zjedzmy coś”.
Tak więc poszukaliśmy rynkowe restauracje i znaleźliśmy … Czeską Gospodę!
Prawdziwie czeską! Od razu zmieniło się nastawienie chłopaków do „miasta wojewódzkiego”. Zjedli smażony
ser, a pan Taczyński zastanawiał się nad „Zmarzlinowym
poharem” oraz sernikiem wiedeńskim. Ostatecznie wybrał to drugie co
kelnerka skomentowała krótkim stwierdzeniem „dobry wybór”.
Gdy wróciliśmy na miejsce noclegu okazało się, że światło w
pokoju dają biało-niebieskie jarzeniówki. Oraz reflektory zza okna bez zasłon.
Nasze zmęczenie jednak wzrastało, więc można powiedzieć, że było nam wszystko
jedno. Nie wiem jednak jak skończyłby się drugi nocleg w tym miejscu.
fot. Magdalena Łukowiak |
fot. Magdalena Łukowiak |
fot. Magdalena Łukowiak |
fot. Magdalena Łukowiak |
Tekst – Magdalena Łukowiak
Zdjęcia – Magdalena Łukowiak, Grzegorz Smoła
Jeżeli nie życzą sobie
Państwo, aby Państwa zdjęcie lub zdjęcie z państwa wizerunkiem, było
zamieszczone w galerii, proszę przesłać informacje na adres e-mail:
jan.taczynski@wp.pl. Po otrzymaniu informacji zdjęcie zostanie usunięte.
Komentarze
Prześlij komentarz