Leżajsk (wycieczka 60.3)

Wsiedliśmy do pociągu (jakbyśmy dawno w nim nie byli). Tym razem podróż mijała miło, bo świeciło słońce zachęcające do podziwiania widoków zza okna. W Przeworsku mieliśmy sporo czasu na przesiadkę, więc zwiedziliśmy stację kolejki wąskotorowej. Kolejny pociąg miał plastikowe siedzenia, zaczęliśmy więc modlitwę o to, aby nie wracać takim do Wrocławia. Zanim jednak wsiądziemy do pociągu powrotnego czekają nas dwie noce w Domu Pielgrzyma w Leżajsku. Okazało się, że jest to wybitnie gościnne miejsce. Łóżka były miękkie, woda ciepła, a wyposażenie nowe. Czad! Znaczy, Ndżamena!





Po zjedzeniu kolejnego tego dnia obiadu udaliśmy się na spacer, aby obejrzeć miasto. Nie mam pojęcia czemu tego dnia akurat zupełnie nie przypadło mi do gustu. Przeszliśmy obok dawnej, grecko-katolickiej cerkwi parafialnej p.w. Zaśnięcia N.P.M., Kościoła farnego pw. Świętej Trójcy, Ratusza którego wieża jest jednocześnie wieżą kościoła, a dawniej pełniła funkcję remizy strażackiej. Odwiedziliśmy także miejsce, gdzie podczas okupacji niemieckiej stracono kilkudziesięciu mieszkańców miasta. Dosłownie chwilę przed naszym przybyciem (28 maja) obchodzona była 70 rocznica tego krwawego wydarzenia. Świeże kwiaty na pomniku świadczyły, że mieszkańcy pamiętają o swoich rozstrzelanych krewnych. Poznaliśmy także historię cmentarza żydowskiego. Celem naszego spaceru był cmentarz i odwiedzenie grobów sporej rodziny pana Taczyńskiego. Wcześniej urządziliśmy skok (dosłownie, ponieważ była 17:58, a zamykali o 18:00) na kwiaciarnię, gdzie sprzedawali również znicze.

Zjedliśmy również lody, chociaż pewien niezdarny Łoś nie zjadł wszystkiego. Przytłoczony szumem ulicy i jeżdżącymi TIR-ami, uznał, że to miasto jest beznadziejne. Całe szczęście następnego dnia mu przeszło i powtarzał co drugie zdanie, że „Tu jest pięknie, super, świetnie (…)”. Ale te Łosie są zmienne.

Późnym wieczorem pan Jan przygotował przepyszną przekąskę w postaci nektarynek z serkiem Danio. Ustaliliśmy plan na następny dzień, który zakładał długi marsz. Pytanie ze strony organizatora „Co robimy jak pada?” i odpowiedź zdesperowanego i poszukującego piękna lasu Łosia „IDZIEMY!” była na tyle przekonująca, że wszyscy ustawili budziki na 5:30, a o 6:30 byli na przystanku autobusowym.

Oczywiście padało. Nawet lało. A my oczywiście uznaliśmy, że przestanie. Ewa wspominała coś o tym, że kiedy na wodzie są bąble, padać będzie długo, ale nikt jej nie wierzył. Niestety miała rację, ale mieliśmy na stanie trzy parasole, jedną pelerynę i kilka kurtek. Poradziliśmy więc sobie w miarę znośnie, chociaż pewnie niektórzy zamokliby mniej, gdyby ktoś nie wlazł im pod parasol. Ale trudno, „takie życie”.

Z autobusu wysiedliśmy w Brzózie Królewskiej. Spacerkiem, podśpiewując od czasu do czasu, dotarliśmy do miejsca, w którym zjedliśmy śniadanie – suche i suche-słodkie bułki + wybrany napój (było mleko, maślanka, a nawet trochę jogurtu). Chętnie udaliśmy się w dalszą drogę, bo było nam mokro. Długo maszerując, rozmawiając o wielu abstrakcyjnych sprawach, przemoczeni, dotarliśmy do rezerwatu Kołacznia, w którym znajduje się jedyne w Europie stanowisko naturalnie kwitnącej Azalii Pontyjskiej. Ma on aż 0,1 ha. Azalia niestety nie kwitła, ale można było ją sobie wyobrazić. Kawałek dalej zrobiliśmy postój. Przestało padać.

Wyruszyliśmy więc w dalszą drogę. Naszym celem była Nowa Sarzyna. Najpierw targ, a następnie rodzina pana Taczyńskiego. Pan Jan w pewnym momencie wykazał się niesamowitym sprytem i załatwił nam podwózkę na targ. Targ się już zwijał, ale zdążyliśmy kupić coś szalenie cennego. Kiedy ma się wszystko mokre najcenniejsze są… skarpetki! Tak!

Bardzo miło wspominamy rodzinną wizytę. Niektórzy początkowe stwierdzenie „Czujcie się jak u siebie w domu” zrozumieli nieco zbyt dosłownie, ale  nikt się nie obraził. Zjedliśmy przepyszny żurek, ciasto, lody, napiliśmy się herbaty, kawy, soku, oranżady (takiej prawdziwej!) …  W pewnym momencie treść SMSa, który przyszedł do Pana Taczyńskiego, jeszcze bardziej rozluźniła atmosferę.

Na stację w Nowej Sarzynie dotarliśmy w strugach deszczu („ale z czołem podniesionym!”). Pociąg przyjechał, a 10 minutowa podróż minęła nam przyjemnie. Wychodzi na to, że nie było dnia bez jazdy pociągiem. Ndżamena!

Po kolejnym obiedzie, gdzie udało mi się wdusić w siebie tylko kilka łyżek zupy („Za mamusię, za tatusia, za pogodę, za wygodne siedzenia w pociągu, za pana Taczyńskiego…”) oraz niewielką część drugiego dania. Było co prawda przepyszne, ale ja zbyt przejedzona. Na szczęście kiedy jedzie z nami Grzesiu, nic się nie zmarnuje!

Po obiedzie i kroplach miętowych udaliśmy się na spacer do Sanktuarium i Klasztoru OO. Bernardynów. Mieszkaliśmy wyjątkowo blisko tej wielkiej atrakcji turystycznej. Nie zabrakło również cmentarza, na którym spoczywali zakonnicy oraz lasu ze stacjami drogi krzyżowej. Las był niestety dość mały i szybko zorientowaliśmy się, że chodzimy w kółko. Posiedzieliśmy jeszcze na leżajskiej ławce „w cieniu Papy”, czyli pomnika Jana Pawła II, a jedyne dziecko na wyjeździe dostało lizaki z okazji Dnia Dziecka. Łoś był tym razem zadowolony i spełniony.

Budzik o 5:15. Chwila, kto to wymyślił?! Acha, faktycznie, ja. Nie chciałam słuchać pana Jana mówiącego „Wyśpijmy się, idźmy na 8!”.  No to … wstajemy. Msza święta o 6 rano – pełny kościół. To kolejne zaskoczenie w tym miejscu. Co dwie godziny pełny. W sumie dotyczyło to wszystkich trzech leżajskich kościołów. Na każdej Mszy Świętej tłumy ludzi! Trochę spóźniliśmy się na śniadanie, bo za dobrze czytało się Gościa Niedzielnego na huśtawce. No i znów wychodzi na to, że pewna osoba pilnie potrzebuje urlopu.

Po śniadaniu i spakowaniu rzeczy udaliśmy się do Muzeum Ziemi Leżajskiej. Pogoda była przepięknie słoneczna – idealna na zwiedzanie zamkniętych pomieszczeń i jazdę pociągiem! W Muzeum zwiedziliśmy trzy wystawy (historyczną, zabawkarską oraz „Damski Drobiazg”), a także browarnictwo. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że piwo jest okropne i ku zdumieniu oprowadzającego nas pana solidarnie zrezygnowaliśmy z degustacji. Nie przekonała nas nawet zachęta, że podawany w muzeum trunek pochodzi z tzw. serii dyrektorskiej.

Wróciliśmy trochę okrężną drogą, aby nie zamęczać Łosia ulicą Mickiewicza (najdłuższa ulica, wzdłuż której właściwie zostało zbudowane miasto). Okazało się jednak, że było to duuużo bardziej okrężnie niż nam się wydawało. Przepraszam! „Ulica Mickiewicza jest super!” . Po raz kolejny w porze średnioobiadowej, bo o 12:30, zjedliśmy obiad. Potem biegiem udaliśmy się na jedyny w tym tygodniu pociąg do Wrocławia. Nasze modlitwy o miękkie siedzenia zostały wysłuchane. W końcu nie bez kozery o patronce miasta – Matce Boskiej mówi się Łaskawa Pani Leżajska. Idealnie nie było, ale mogło być gorzej.

Podróż minęła miło i szybko, jak to zwykle bywa w dobrym towarzystwie. Trochę jedząc, trochę ucząc się chemii („Polimeryzacja to proces wyboru burmistrza…”), trochę wyskakując na perony innych stacji, dotarliśmy do Wrocławia. Chłopcom udało się nawet otworzyć pociągowy barek, ale dostęp do niego był dość ograniczony i asortyment ograniczony do tego co się samemu przyniosło.

 

Podsumowując to niesamowicie długie, trzyczęściowe sprawozdanie z niesamowicie udanej wycieczki:
LEVEL ABSTRAKCJI – nieskończoność
POZIOM WYSPANIA – minus tysiąc pięćset sto dziewięćset
POZIOM PRZYSTOSOWANIA DO RZECZYWISTOŚCI – brak
POZIOM WIEDZY Z RÓŻNYCH DZIEDZIN ŻYCIA, ZWŁASZCZA Z CHEMII – 100%
HUMOR ŁOSIOWY I NIE TYLKO -  najlepszy (mam nadzieję)
„GUL,GUL,GUL, LEŻAJSKI FULL!”.

Tekst i zdjecia– Magdalena Łukowiak

Jeżeli nie życzą sobie Państwo, aby Państwa zdjęcie lub zdjęcie z państwa wizerunkiem, było zamieszczone w galerii, proszę przesłać informacje na adres e-mail: jan.taczynski@wp.pl. Po otrzymaniu informacji zdjęcie zostanie usunięte.

Komentarze

Popularne posty