Zandvoort aan Zee
Zandvoort Aan Zee to malownicze miasteczko położone nad brzegiem Morza Północnego. Jego historia sięga średniowiecza, kiedy znane było jako Sandevoerde – miejsce związane z piaskiem i przeprawami przez wodę. Rzeczywiście, jeśli spojrzymy na współczesną mapę okolicy, zauważymy, że miejscowość leży pomiędzy dwoma obszarami piaszczystych wydm, które obecnie tworzą Park Narodowy Zuid-Kennemerland.
Przez wiele wieków miasteczko pełniło rolę osady rybackiej, a z czasem przekształciło się w popularny kurort nadmorski. Pierwsze ośrodki wypoczynkowe zaczęły powstawać na początku XIX wieku. Proces ten przyspieszył w 1881 roku, gdy linia kolejowa połączyła miasto z Haarlem. To znacznie zwiększyło liczbę odwiedzających – również my dotarliśmy tutaj koleją.
Dziś Zandvoort słynie z szerokich, piaszczystych plaż. Zaraz po przyjeździe skierowaliśmy się nad morze. Akurat była pora odpływu, a mokry, ubity piasek ułatwiał poruszanie się wózkiem spacerowym. Przeszliśmy spory kawałek drogi, odkrywając plażowe jeziorko idealne do moczenia nóg oraz mnóstwo muszelek. Według informacji z podręcznika do biologii, sercówki pospolite znane z Bałtyku są tutaj znacznie większe – sprzyja temu wyższe zasolenie wody. Naszym największym odkryciem był małż atlantycki o interesującej podłużnej muszli.
Zaskakuje obecność licznych budynków na samej plaży. Tylko część z nich to punkty gastronomiczne i rozrywkowe, większość zaś stanowią drewniane domki kempingowe. Nie udało nam się ustalić, czy są one prywatną własnością, czy może zostały postawione przez firmy wynajmujące je turystom.
Wzdłuż brzegu rozciąga się promenada o utwardzonej nawierzchni, wykończonej charakterystycznym biało-czarnym wzorem. Towarzyszy jej dwukierunkowa ścieżka rowerowa. Jest jednak wyjątek – w centrum miasta, w sąsiedztwie wysokiego hotelu, ruch rowerowy jest zabroniony. Gdy przypadkiem wjechaliśmy tam rowerem, pewien Holender, spacerując z wnukami, zwrócił nam uwagę po niemiecku: „Das ist verboten”. Wspomniał także o karze finansowej, co natychmiast skłoniło nas do powrotu na właściwą trasę.
Przy promenadzie znajduje się kilka food trucków. Obecnie czynne są tylko dwa – jeden oferuje owoce morza i inne specjały kuchni nadmorskiej, a drugi tradycyjne holenderskie frytki i kiełbasy. W sezonie takich punktów jest zapewne więcej, lecz nawet teraz ustawiały się przy nich długie kolejki turystów. Podczas jednego z posiłków sprzedawca ostrzegł nas przed mewami – te małe rozbójniki potrafią wypatrzeć porcję jedzenia i w mgnieniu oka wyrwać ją z ręki.
Niska zabudowa miejscowości nadaje jej wyjątkowy, spokojny charakter. Wysokie budynki znajdują się jedynie w pobliżu wybrzeża, gdzie każdy pragnie cieszyć się widokiem na morze. Duże, czyste okna są charakterystycznym elementem holenderskiej architektury, zarówno tej starszej jak i nowszej. Stanowią wyraz zamiłowania Holendrów do światła dziennego, które wprowadza ciepło i przestronność do wnętrz. Jest to także odzwierciedlenie ich otwartości i prostoty, głęboko zakorzenionych w holenderskiej kulturze.
W centrum miasta, na półkolistym placu Raadhuisplein, znajduje się ceglany budynek ratusza. Prowadzą do niego dwubiegowe schody, a z okazji obchodów Dnia Króla kamienna balustrada została ozdobiona girlandą z kwiatów, oczywiście w pomarańczowym kolorze.
W sąsiedztwie placu mieści się wiele lokali gastronomicznych, punktów usługowych i sklepów, w tym także tych z pamiątkami. Pierwszego dnia, kiedy poszukiwałem sklepu spożywczego, natknąłem się na coś w rodzaju wielofunkcyjnej drogerii. Było tam jakieś jedzenie, ale wybór był bardzo ograniczony. Dopiero po powrocie do domu sprawdziłem, jakie są nazwy lokalnych marketów. Teraz już wiem – jeśli chcesz zrobić porządne zakupy, wypatruj niebieskich szyldów „Albert Heijn”. Oczywiście sklep tej sieci był również na placu w centrum.
Nasz nocleg znajduje się w przyziemiu jednorodzinnej szeregówki, a na górze mieszka nasza gospodyni. Ukształtowanie terenu sprawia, że okna oraz wielkie, szklane drzwi wychodzą tylko na jedną stronę budynku. Z nich rozpościera się widok na mały, zielony ogród, przez który wchodzimy do naszej kwatery. W mieszkaniu jest wszystko co trzeba, tylko kto wymyślił umywalki przy łóżku w sypialniach!
Siedząc w salonie na wygodnej kanapie czy w ogrodzie przy drewnianym stole można obserwować pantografy odjeżdżających pociągów ze stacji kolejowej. Słychać też pikanie zamykanych drzwi. O poranku ma to znaczenie. Słysząc odjeżdżający pociąg, wiemy że do następnego mamy pół godziny. To ułatwia poranne zebranie się w drogę.
Inni sąsiedzi również przygotowali się na przyjmowanie turystów, przekształcając swoje niewielkie ogródki w miejsca do wynajęcia – poustawiali w nich domki kempingowe i holenderskie przyczepy. Latem musi tu być tłoczno, jednak każdy zdaje się szanować prywatność innych.
Komentarze
Prześlij komentarz