Żółkiew (wyprawa wakacyjna IV.2)

Następnego dnia czekała nas szybka pobudka i droga na Dworzec Główny. Tym razem zetknęliśmy się po raz pierwszy z ukraińskim pociągiem. Zszokowała nas przede wszystkim jego długość – osiem (?) wagonów, a w każdym było niesamowicie dużo miejsca! Były również szersze. Jechały nim głównie starsze osoby. Ludzie chodzili po przedziałach i sprzedawali różne produkty. Niesamowity, ukraiński klimat. 

Śniadania w pociągu rządzą!
Zrobiliśmy śniadanie na teczce pana Jana i talerzyku od Ewy. Okazało się to być naszą późniejszą tradycją. Podziwialiśmy widoki za oknem (Zielona Ukraina) , rozmawialiśmy lub odsypialiśmy zbyt krótką noc, co sprawiło, że podróż minęła nam w miarę szybko, pomimo że prędkość nie była zbyt imponująca. Można było docenić nasze, polskie pociągi, na które tak często narzekamy. Podobnie było w kwestii toalety, ale o tym później. 

W międzyczasie zaczęliśmy rozmawiać o ukraińskich pieniądzach. Grzesiu spytał pana Jana jaka rzeka znajduje się na stu hrywnach – Dniepr czy Dniestr? Otrzymał niewiele mówiącą odpowiedź „Dniepr, bo tu jest Dziad dnieprowy.” Żart ten towarzyszył nam później przez cały wyjazd, a do dziś nie jesteśmy pewni o co chodziło. Jego autor utrzymuje, że istnieje taka legenda, ale nigdzie nie udało nam się potwierdzić tej informacji.
Rynek w Żółkwi
 Wysiedliśmy w Żółkwi, która była naszym pierwszym celem. Rynek zaskoczył nas swą wielkością  i pustką jednocześnie. Obeszliśmy go dookoła oglądając Kolegiatę św. Wawrzyńca (niestety zza kraty), okropnie zniszczony Zamek Sobieskich, przekraczając Bramę Zwierzyniecką oraz Krakowską. Naszym pierwszym wrażeniem był fakt, że to naprawdę cudowne miejsce, ale mogłoby zostać zachowane w dużo lepszym stanie – głównie Zamek Sobieskich. „Jak to na Ukrainie, wszystko w ruinie” – powiedziałam wtedy i niestety to powiedzenie towarzyszyło nam przez następne dni.

Spędziliśmy „upojną godzinę” na dworcu marszrutów w oczekiwaniu na pojazd do Krechowa. Rozkład jazdy nie jest ich mocną stroną, podobnie jak wielkość. Kiedy wreszcie przybył o dziwo udało nam się zająć miejsca siedzące. Jazdę po wybojach pozostawię bez komentarza – wciąż uważam, że pociągi rządzą.
Cerkiew w Krechowie

W Krechowie, a dokładniej w lesie nieopodal wsi, stoi świetnie zachowany (o dziwo!) klasztor bazylianów. Był on dawniej obwarowany; pozostały mury z basztami, wały, brama z kamiennym mostem. Stoi tam cerkiew oraz dzwonnica. W tym oryginalnym miejscu często przebywał Jan III Sobieski. Rozłożyliśmy się więc na trawie i zjedliśmy drugie śniadanie, bo miejsce to bardzo przypadło nam do gustu. Zjedliśmy także ciastka zakupione i zachwalane przez Grzesia. Trochę nam nie smakowały, a gdy zajrzeliśmy do środka okazały się być... spleśniałe. Ale, jak widać, nie zaszkodziły nam.
Nasz bukiet na tle krajobrazów.

W planach był teraz spacer do Glińska na stację kolejową. Nagle i niespodziewanie zrobiło się gorąco i słonecznie. Szliśmy asfaltem, więc okazało się to być całkiem męczące przedsięwzięcie. Krajobrazy wynagradzały jednak ból nóg, ponieważ były to wzgórza porośnięte lasami lub ukwiecone łąki. W pewnym momencie Pan Jan przypomniał sobie („Ale ja durnowate bambaryło jestem!”), że następnego dnia jest 15.08, co oznacza święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, podczas którego święci się zioła i kwiaty – rozpoczął więc proces zbierania. Bukiet wyszedł całkiem nieźle. 
Z racji niewielkiej ilości czasu jaka pozostała do odjazdu pociągu byliśmy zmuszeni złapać marszruta. Część z nas – tj. najwięksi miłośnicy kolei (Grzesiu chyba również z racji miejsca na długie nogi, ja i Pan Jan) wyskoczyła w Żółkwi i pobiegła złapać pociąg, a pozostali wrócili zapchanym autobusikiem do Lwowa. 

W pociągu tym razem wymyśliliśmy określenie na pójście do toalety – „Idź poznać życie!”. Faktycznie, nie było w tym doświadczeniu niczego miłego, albowiem smród było czasem czuć już w sąsiednim przedziale. Pozostawmy to bez komentarza i zapamiętajmy, że toalety w polskich pociągach wcale nie są aż tak złe.      
     
Wieczorny spacer po Rynku musiał się odbyć! Byliśmy naprawdę niestrudzeni! Najpierw zahaczyliśmy o Czebureczną Chatę w celu skosztowania czebureków, które okazały się później jednym z naszych ulubionych przysmaków. Po wyjściu kupiliśmy nasze ulubione ciastka na wagę oraz odwiedziliśmy kolejną ulubioną restaurację Grzesia – Lampę Gazową.

tekst i zdjęcia : Magdalena Łukowiak



Jeżeli nie życzą sobie Państwo, aby Państwa zdjęcie lub zdjęcie z państwa wizerunkiem, było zamieszczone w galerii, proszę przesłać informacje na adres e-mail: jan.taczynski@wp.pl. Po otrzymaniu informacji zdjęcie zostanie usunięte.

Komentarze

Popularne posty