Akcja "Cmentarz". Moczydlnica Klasztorna.

fot. Magdalena Łukowiak, 2014

Budzik. 5:00. "Chyba coś mi się pomyliło, co dzisiaj za dzień? A, nie, zaraz chwila, ja muszę wstawać! JUŻ!" - tak mniej więcej wyglądały moje pierwsze myśli dzisiejszego dnia. Następnie zerwałam się z łóżka, potem pobiegłam po rower do piwnicy i wyruszyłam "w nieznane". 

Pierwszym "nieznanym" był Dworzec Główny PKP. Moim celem ponownie była ziemia wołowska. Bywaliśmy tam jakiś czas temu, kiedy pisałam pracę na jej temat. Zawsze wiązała się z nią jakaś dziwna przygoda, np. pogryzienie przez komary, znalezienie kota czy przemoknięcie do suchej nitki... Aż się bałam, co będzie dzisiaj. 

Moczydlnica Klasztorna; fot. MŁ
Tym razem moje zadanie było czymś zupełnie odmiennym. Czymś, co od bardzo dawna chciałam robić. Nie mając towarzystwa postanowiłam uprzeć się i (mimo wszelkich zakazów jechania samemu, głosu rozsądku i błagań przychylnych ludzi) choćby świat się walił spełnić swoje marzenie, a jednocześnie zrobić coś dobrego dla ludzi. Tak więc włączyłam się w akcję Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej (TMKK) polegającej na odchaszczaniu (dosłownie) dawnego cmentarza w niewielkiej miejscowości - Moczydlnicy Klasztornej

Droga do niej nie była łatwa. Wybrałam czerwony szlak rowerowy. Początkowo wszystko szło idealnie, ale wpadnięcie do wielkiej kałuży trochę popsuło koncepcję. Błoto było prawie wszędzie. Gdy kałuże znikły pojawił się piach, co poskutkowało prowadzeniem roweru obok siebie. Ostatecznie wydostałam się na drogę w miejscowości, która była moim celem i radośnie zakrzyknęłam "KOCHAM ASFALT!". O ile dobrze pamiętam, na ziemi wołowskiej zdarzyło mi się do dokładnie drugi raz.

Cmentarz, stan sprzed prac; fot. MŁ
Mimo, że na mojej mapie (papierowej oczywiście!) było oznaczenie pod tytułem "dawny cmentarz" miałam pewne problemy z odnalezieniem go. Ostatecznie po okrążeniu całej wsi zauważyłam jeden grób, który był dobrym tropem. Poza nim były głównie chaszcze, krzaki, pokrzywy, drzewa ... Innymi słowy - wszystko, tylko nie cmentarz.

Szybko więc zabrałam się do roboty wraz z innymi członkami Towarzystwa. Po godzinie męczenia się z maczetą nadciągnęły posiłki w postaci mieszkańców wsi z kosiarką i wozem do wywożenia trawy, a także jeszcze kilku wspaniałych Desperatów z Wrocławia :). 

fotografia za: Kurier Gmin
Po dwóch godzinach miejsce to zaczęło nabierać wyglądu cmentarza. Zza drzew wycinanych piłą spalinową, gałęzi zaciąganych przez nas na wóz i nieskończonych pokładów zieleniny zaczęły wyłaniać się stare, poprzewracane groby. Mężczyźni przywrócili im pion i odczyścili je. Okazało się, że zachowały się nawet niemieckie napisy.

Cmentarz, widać już mur!; fot. MŁ
Po trzeciej godzinie pracy przyszedł ksiądz Proboszcz, dzięki któremu m.in. prace były możliwe. Pomodliliśmy się wspólnie za dusze zmarłych, zrobiliśmy sesję zdjęciową:) i uznaliśmy prace za zakończone, ponieważ przemiana tego miejsca była tak niezwykła, że aż sama nie mogłam uwierzyć! Zostaliśmy również zaproszeni na poczęstunek u Księdza. 
Jesteśmy nawet w gazecie!

Droga powrotna wydała mi się znacznie krótsza, ponieważ wracałam ASFALTEM. Brak kałuż spowodował, że na pociąg czekałam około 30 minut ;). Podsumowując dzisiejszy dzień mogę powiedzieć, że nigdy nie widziałam jeszcze takiej wspaniałej, zgranej i efektywnej współpracy ludzi, którzy właściwie się nie znają albo nie znają zbyt dobrze! (np. mieszkańcy i członkowie Towarzystwa). Dziękujmy Bogu za to, że są tacy ludzie!


Komentarze

Popularne posty