Rowerowa Trzebnica (wycieczka 63)

4 lipca 2013 roku. Początek wakacji. 30°C w cieniu. Przeciętny Polak zapewne siedzi w domu i ogląda telewizor, popijając zimnym napojem. Ale nie my! My jedziemy na wycieczkę. Tym razem rowerową. Do Trzebnicy. Brzmi zachęcająco, prawda? Nie? To słaby/a jesteś!


Wyruszyliśmy z bardzo wygodnego dla mnie miejsca, tj. pętli tramwajowej na Zawalnej. Bliżej mógł być tylko Dworzec Nadodrze, ale nie tym razem. Początkowo przebijaliśmy się przez miasto, później droga była już tylko przyjemniejsza. Prowadziła przez wyboiste pola, lasy, w rowach rosły czerwone maki i pięknie dopasowane do nich, granatowe chabry.  Łosiowe żyć, nie umierać!

Droga skomplikowała się nieco gdy dotarliśmy w rejon Wzgórz Trzebnickich. No, ale cóż, „w górę, pod górę, w górę, pod górę, a czasem w dół”. Nagle zrobiło się na ścieżce nieco ciaśniej. I jakby bardziej zaroślowato. Zarośla to coś, co łosie lubią, ale jeść, a nie jechać przez nie rowerem. Ale co tam, damy radę. W pewnym momencie zarośnięta ścieżka przerodziła się w zagałęzioną ścieżkę. Później już tylko w malutki wąwóz między wzgórzami, cały zagałęziony i zarośnięty. Rower trzeba więc było prowadzić. Pokrzywy, gałęzie, gałęzie, pokrzywy. Mój optymizm jednak nie wygasał i obdarzałam współtowarzyszy wielkim, zabójczym, łosiowym uśmiechem w zamian za pomoc z coraz jakby cięższym środkiem transportu.

Udało nam się w końcu wybić na jakąś łąkę. Ach, co za ulga. Zrobiliśmy tam nieco dłuższy „posiad”. Napojeni i wypoczęci ruszyliśmy dalej. Tu dało się już jechać, co zostało przeze mnie i Tomka skwitowane podobnymi słowami : „O, zapomniałam, że na rowerze można jeździć!”.

Dalej było już bez tak interesujących przygód, zwyczajne wzgórza i pagórki. Można tu przytoczyć słowa pewnej piosenki turystycznej : „..Bo jak inaczej nazwać idiotę, co pod górę wchodzi, by zaraz zejść z powrotem? To maniak, bez wahania, opętała go mania wspinania!” tylko, że my jechaliśmy rowerami. Ale to niewielka różnica. Najmilszym odcinkiem trasy był zjazd do Trzebnicy. Niektórzy nawet ścigali się z prędkością 60 km/h, podziwiam. 


W samej Trzebnicy okazało się po raz kolejny, że sok z rabarbarem ma niesamowicie krzepiące działanie. Zjedliśmy pizzę (no nareszcie!), wypiliśmy hektolitry soków/herbaty itp. oraz udaliśmy się pozałatwiać kilka spraw.

Ci bardziej wytrwalsi (a może po prostu nie posiadający zbyt dużych sum pieniędzy) w postaci Grzesia wybrali drogę powrotną rowerem. Reszta wybrała szynobus. Niektórzy w celu nabicia kilometrów, inni zregenerowania sił, a jeszcze inni w celu dotrzymania pozostałym innym towarzystwa. Właściwie to można te wszystkie trzy rzeczy połączyć w jedną.

W szynobusie zdegustował Łosia pan konduktor, który zarzucił mu podrobienie legitymacji… Ehh, co za świat. Ale Łoś szybko pocieszył się biorąc prysznic z pomocą wody kapiącej z klimatyzacji. Jest super!

tekst i zdjęcia: Magdalena Łukowiak
       


Komentarze

  1. To chyba jedno z lepszych moich sprawozdań! Sama podziwiam swoją kreatywność. Było super, trzeba to kiedyś powtórzyć! ;) I suuuuper zdjęcie samotnego drzewa w nagłówku! MŁ.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty